Marcin Gortat: Czasem łza się kręci na wspomnienie dawnych czasów
Łukasz Cielemęcki (Legalni Bukmacherzy): Prezes PZKosz Radosław Piesiewicz odbierając nagrodę wraz z reprezentacją Polski koszykarzy podczas Balu Mistrzów Sportu między wierszami wbił panu szpilkę. Stwierdził, iż „liderem trzeba być na boisku, a nie w social mediach”. Nie wymienił pańskiego nazwiska, ale wiadomo, że chodziło mu właśnie o pana. Nadal ma żal, że Marcin Gortat nie pojechał z kadrą na mistrzostwa świata w Chinach?
Marcin Gortat: Proszę zapytać prezesa, dlaczego w dzień, kiedy cała Polska ogląda galę, podzielił naszą dyscyplinę. To jest dla mnie niezrozumiałe. Owszem, wcześniej prezes namawiał mnie do powrotu, racja, ale dokładnie przestawiłem mu, jak wygląda sytuacja. Nie byłem zdolny do gry, nie grałem w koszykówkę od wielu miesięcy. To po pierwsze. Po drugie karierę reprezentacyjną zakończyłem przed trzema laty i nie zrobiłbym świństwa chłopakowi, który wywalczył awans zajmując jego miejsce. Wydawało mi się, że to wyjaśniliśmy, przecież wielokrotnie rozmawialiśmy. I nagle w mediach pojawia się taka wypowiedź.
Wcześniej, przed całym zamieszaniem zastanawiał się pan, aby wejść w struktury polskiej koszykówki, pomóc?
Powtarzam od samego początku i mam na to świadków, że jestem gotowy na to nawet teraz. I żeby było jasne. Nie potrzebuję finansowego wsparcia od związku, czy jego obecności. Oferuję swoją obecność, możliwości. Tylko, żeby do tego doszło również Polski Związek Koszykówki z prezesem na czele powinien wyjść z jakimś pomysłem. A takiego pomysłu nie było, nie ma i prawdopodobnie nie będzie, ponieważ nie ma lidera na stanowisku prezesa.
Skąd ta niechęć prezesa Piesiewicza?
To pytanie do prezesa. Jeżeli miałby jakieś problemy ze mną, ma mój numer. Potrafił zadzwonić, kiedy rozmawialiśmy o mojej przyszłości w reprezentacji. Jestem cały czas dostępny.
Coraz mniej czasu pozostaje do zamknięcia okna transferowego w NBA. Czeka pan jeszcze na oferty?
Nie, trzeba zakończyć sagę związaną z moją przyszłością sportową. To już praktycznie
koniec. Ogłoszę to oficjalnie w połowie lutego, czyli po zamknięciu okna transferowego w
Stanach. Wcześniej otrzymywałem telefony, jednak role, jakie chciano mi powierzyć, były dla
mnie nie do zaakceptownia. Dałyby mi obecność w NBA, obecność w zespole. A to mnie nie interesuje.
A może zagrałby pan w polskiej lidze? To byłaby promocja dla naszej koszykówki. Niedawno pojawiły się nawet spekulacje łączące pana z Anwilem Włocławek.
Chciałbym przy tej okazji podziękować i podkreślić jak profesjonalną drużyną jest Anwil. Zadzwonił trener i chciał tylko potwierdzić, czy dobrze usłyszał, że podczas Gali Mistrzów Sportu wspomniałem właśnie o Anwilu. Racja, powiedziałem, że jakbym miał kiedyś zagrać w Polsce, to właśnie we Włocławku. No, ale jak już wspomniałem wcześniej nie ma raczej szans, abym wrócił na parkiet. Chciałbym pomóc w promocji polskiej ligi, ale nikt nie pomoże moim kolanom, stawom i kręgosłupowi. To takie drobne rzeczy, które są dla mnie problemem, pachołkiem na drodze. Stawy ma się jedne i cieszę się, że dzisiaj są w miarę dobrym stanie. Do końca życia trochę jeszcze mi zostało, chciałbym, żeby były ze mną jak najdłużej.
W NBA nie mamy już Polaka, za to coraz więcej rodaków przenosi się do MLS. Po spędzeniu kilkunastu lat w Stanach, co by pan poradził młodszym kolegom?
Przede wszystkim niech pamiętają, że reprezentują nie tylko siebie, ale nasz kraj. To bardzo ważne, aby kontynuować to, co wielu sportowców, jak Tomasz Adamek, Andrzej Gołota czy Mariusz Czerkawski robiło przed nimi. Poza tym muszą jak najszybciej zdać sobie sprawę z tego, że gra w Stanach Zjednoczonych daje na każdej płaszczyźnie, czy to sportowej, czy marketingowej bardzo dużo możliwości. I na koniec jedna podstawowa podpowiedź: niech się uczą angielskiego, niech czasem schowają dumę i ego do kieszeni, kiedy przekręcą jakieś słowo, czy nie będą potrafić wypowiedzieć się. Jeśli ktoś z tego powodu będzie się z nich nabijał, niech oni też się uśmiechną.
Które wydarzenia podczas kariery w NBA najbardziej utkwiły panu w pamięci?
Tak na szybko? Finał z Orlando Magic, bloki na LeBronie Jamesie, Shaquillu O’Neal’u, parę wsadów nad ludźmi. Trochę tego można uzbierać. Czasem, kiedy człowiek siedzi w fotelu, to łza się kręci na wspomnienie tamtych czasów. Już niedługo powstanie w mediach społecznościowych kanał wideo, na którym będę dużo opowiadał dużo o karierze w NBA. Będzie trochę śmiechu, trochę zdziwienia, kontrowersji.
Znika pan z NBA. Wraz z tym zniknie również organizowana przez pana cyklicznie Polska noc w NBA?
Na razie szykuję się do tego wydarzenia, które odbędzie się w lutym. Wiadomo, nie jestem już zawodnikiem NBA i nie będę mógł zaprosić kibiców koszykówki na mecz. To będzie duże wydarzenie, tym razem w formie balu. Zaprosiłem ponad dwieście pięćdziesiąt osób. Edyta Górniak zaśpiewa koncert, pojawią się przedstawiciele NATO, Unii Europejskiej. Czy to ostatnia noc? Zobaczę, jaki będzie wydźwięk balu. Nie ukrywam, że organizacja takiego wydarzenia zabiera dużo czasu, czasem kosztuje wiele nerwów. Wiem, że to promocja dla naszego kraju, ale na koniec dnia projekt musi się spiąć, nie tylko pod względem finansowym, ale i organizacyjnym.
Na sam koniec. Jak ocenia pan szanse biało-czerwonych w czerwcowym turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich?
Będzie ciężko. Trzymam za chłopaków kciuki. Awans? To byłoby super osiągnięcie.