Życzę wszystkim, aby Polska zagrała na Euro jak… Ukraina
Już poznaliśmy największego bohatera ME. To Simon Kjaer!
Dziś finały Euro 2020 zaczynają się także dla nas. Mecz ze Słowacją będzie niezwykle istotny, przecież po nieudanej inauguracji biało-czerwoni zawsze realizowali scenariusz trzymeczowy; ze spotkaniem o honor na koniec rywalizacji grupowej. Nie wolno przegrać, remis też niewiele daje. Zwłaszcza że nasz zespół ma najgorszy układ gier w koszyku E, ze zmianą strefy klimatycznej w środku rozgrywek. Słowacy pierwsze dwa spotkania rozegrają w chłodnym Sankt
Petersburgu, Szwedzi dwa ostatnie, a polscy piłkarze pobyt w hiszpańskiej saunie wylosowali pomiędzy starciami z wyżej wymienionymi przeciwnikami. Ktoś pewnie powie, że to nieistotny szczegół, tymczasem właśnie detale odgrywają decydującą rolę w rywalizacji na najwyższym poziomie. A trzeba przy tym pamiętać, że – historycznie rzecz ujmując – Słowacy i Szwedzi są niewygodnymi rywalami. Z obiema tymi nacjami biało-czerwoni mają niekorzystny bilans meczów. Nie pozostaje zatem nic innego niż mieć nadzieję, że podczas treningów selekcjoner Paulo Sousa wypracował sposób na dostarczanie piłek do Roberta Lewandowskiego.
Sposób, który był pieczołowicie ukrywany. W obu czerwcowych grach kontrolnych, z Rosją i Islandią, portugalski trener biało-czerwonych ewidentnie przecież mylił tropy. Pytanie, czy było to zamierzone, aby zupełnie zdezorientować słowackich – a może i szwedzkich – podglądaczy, czy zadecydowały względy zdrowotne? Kontuzji po ciężkim pandemicznym sezonie było w naszym zespole co nie miara, dlatego – przynajmniej dopóki nie zobaczymy naszych asów w akcji dziś wieczorem – będziemy drżeć o formę motoryczną biało-czerwonych. Franciszek Smuda przyznał się w niedawnej ze mną rozmowie, że obciążenia, które zastosował przed Euro 2012 były zbyt duże. Inny były selekcjoner, Paweł Janas, wtórował natomiast Franzowi – ale też i Jerzemu Brzęczkowi – że naszą największą nadzieją na mistrzostwa jest… Piotr Zieliński. O ile zdejmie blokadę, i zacznie serwisować Roberta Lewandowskiego w sposób taki, jak robią to klubowi koledzy RL9 z Monachium. Albo chociaż tak, jak Zielek potrafi zagrywać w Napoli i często w ligowym zespole robi użytek ze swych nietuzinkowych umiejętności.
Niezależnie od wszystkich uwag do prezesa Zbigniewa Bońka o styczniową zmianę w trybie: na wariackich papierach, a także zastrzeżeń do nader tajemniczego selekcjonera Sousy, który zmarnował czerwcowe terminy na zgranie optymalnej jedenastki, dziś wszyscy – i to najmocniej jak tylko się da – będziemy ściskać kciuki za powodzenie. Oby gra naszego zespołu nabrała przyspieszenia z przodu, i jakości z tyłu! Nie ukrywam, że z dużą dozą zazdrości patrzyłem w niedzielny wieczór na Ukraińców. Jakżeż nasi wschodni sąsiedzi postawili się faworyzowanym Holendrom! To był początek piłkarskiej uczty na Euro 2020, wcześniejsze spotkania, w których
moc zaprezentowali Włosi i Belgowie, nie miały takiego ładunku emocjonalnego, jak rywalizacja podopiecznych Franka de Boera i Andrija Szewczenki. Obaj byli znakomici piłkarze potrafią świetnie wykorzystywać doświadczenie zdobyte na boisku. Zresztą, na kursach trenerskich także się nie zdrzemnęli. Warsztaty mają takie, że wypada jedynie pogratulować kunsztu. Przecież także od strony mentalnej przygotowali zawodników w sposób proporcjonalny do rangi imprezy.
A skoro już o charakterze mowa, to najbardziej w pierwszych dniach finałów ME zaimponował mi oczywiście Simon Kjaer. Kapitan reprezentacji Danii wykazał się niebywałym opanowaniem i zimną krwią udzielając pierwszej pomocy Christianowi Eriksenowi, gdy ten doznał ataku serca i upadł bezwładnie. Bez wątpienia, była to najważniejsza interwencja w karierze Kjaera, który już – według mnie – ratując życie koledze został największym bohaterem turnieju. I na trwałe zapisał się w historii Euro. W tamtym momencie wynik był nieistotny, rywalizacja była nieważna, mistrzostwa Europy zeszły na daleki plan. Liczyła się tylko walka Eriksena o życie, którą dzięki przytomności umysłu Simona i błyskawicznej interwencji służb medycznych Christian wygrał. To najlepsza informacja, jaka mogła napłynąć z aren, na których toczy się walka o miano najlepszego zespołu na Starym Kontynencie. Byłem pełen podziwu dla całego duńskiego zespołu, również dla szkoleniowca, wszyscy zachowali się w ekstremalnie trudnym momencie właściwie. Ba, zachowali się fantastycznie, wzbudzając szacunek na całym świecie.
Duńczycy zyskali także sympatię, zapewne nie tylko moją. To zespół, któremu zamierzam teraz kibicować, oczywiście w drugiej kolejności, zaraz po biało-czerwonych. Byłem zdziwiony i zaskoczony bezdusznością UEFA, która – choć nie od razu – nakazała im dograć spotkanie z Finlandią. W sytuacji, gdy wszyscy widzieli, że to nie jest
dobra pora na futbol. OK, rozumiem, że Euro to wielki turniej i wielki biznes, że terminy są mocno napięte a regulaminy bezduszne. W tak niestandardowej sytuacji można było (chyba?) jednak podejść bardziej po ludzku, i utrzymać wynik, który widniał w momencie, gdy Eriksen padł na murawę. Z pewnością zrozumieliby to kibice, Finowie także by nie protestowali. Stało się, jak się stało, na pewno jednak warto, aby pędzący niczym huragan z terminami meczów – których codziennie jest w kalendarzu mnóstwo – świat futbolu przynajmniej na chwilę przystopował. Choćby po to, aby zastanowić się, jaki wpływ na zdrowie zawodników może mieć przechorowanie koronawirusa.
Ostatnia uwaga jest oczywiście bez związku z przypadkiem Eriksena, ale kiedy dotykać tego, co wszyscy mamy najcenniejsze, czyli zdrowia, jeśli nie w tak dramatycznych okolicznościach? Zresztą, teraz nikt nie powinien mieć wątpliwości, że udzielania pierwszej pomocy trzeba uczyć już trampkarzy. W tej akurat specjalności każdy może zostać drugim Kjaerem. Powtórzę, dla mnie największym bohaterem Euro 2020, bez względu na sportowe rozstrzygnięcia, jakie przyniesie turniej…