Lewandowski jest lekiem na wszystkie polskie kompleksy, ale…
Kicha w Legii, a Błaszczykowski to największy problem Wisły
Nie ma lepszego leku na polskie kompleksy niż oglądanie występów Roberta Lewandowskiego. Kapitan reprezentacji Polski wszedł na nieosiągalny dla 99,9 procenta zawodowych piłkarzy poziom i tak się tam urządził, że nie zamierza zwalniać tempa. W obecnym sezonie ligowym tylko dwa kluby w PKO BP ekstraklasie strzeliły więcej goli niż Lewy w pojedynkę! A i w Bundeslidze jest aż siedem zespołów, których wszyscy snajperzy razem wzięci mają mniejszy dorobek od naszego bombardiera. Robert wydaje się tak rozpędzony, że tylko – odpukać – jakieś nieprawdopodobnie niekorzystne zrządzenie losu mogłoby przeszkodzić mu w pobiciu niemal półwiecznego rekordu Gerda Muellera. W każdym razie w tym momencie obowiązujące jest pytanie, kiedy RL9 przekroczy 40 trafień w rozgrywkach, a nie czy minie tę granicę. Ma nieprawdopodobne umiejętności, niesamowitą umiejętność koncentracji, a w sobotnim spotkaniu z Borussią Moenchengladbach można było nawet odnieść wrażenie, że popadł w trans; tak jest zaprogramowany na zdobywanie bramek!
W zasadzie to już dziś słownik wydaje się zbyt ubogi, żeby wyszukać epitety w pełni oddające kunszt naszego rodaka. Lewandowski jest piłkarzem wybitnym w skali świata. Jeśli chodzi o polskie odniesienia, to przed Robertem w całej ponad 100-letniej historii nie mieliśmy zawodnika tej klasy. I pewnie długo drugiego równie znakomitego nie doczekamy się; w każdym razie zakładam, że ja za swojego życia już nie. Jest jednak małe „ale”. Dotąd Pan Przepiłkarz nie osiągnął nic z reprezentacją Polski. OK., pamiętam ćwierćfinał osiągnięty przez biało-czerwonych Euro 2016, tyle że dla gościa z potencjałem Lewego to jest właśnie nic. Już za kilka tygodni będzie miał okazję zapisać wreszcie tę pustą stronę w CV, o ile oczywiście selekcjoner Paulo Sousa ma pomysł na ułożenie gry pod napastnika Bayernu i wykorzystanie eksplozji jego formy. I tylko pod takim warunkiem Robert będzie miał prawo czuć się graczem absolutnie spełnionym.
Nawet jeśli futbol się zmienił, i dziś nie tylko pieniądze, ale i sławę zdobywa się przede wszystkim na co dzień w klubach, to przecież nie na tyle, żeby osiągnięcia w reprezentacjach zeszły na nieliczący się plan. Diego Maradona nie był piłkarzem z tak poukładaną karierą jak Leo Messi, nie wykręcił tak kosmicznych statystyk jak młodszy z
najsłynniejszych Argentyńczyków, ale to on został mistrzem świata, doprowadzając zespół Albiceleste do tytułu niemal w pojedynkę. Nie zamierzam porównywać Lewandowskiego do Krzysztofa Warzychy – i Bundesligi do greckiej Super League – ale kto w Polsce, przy całym szacunku dla dokonań Gucia, spoza futbolowego światka pamięta dziś jeszcze o tym fantastycznym goleadorze? Na koniec dnia liczy się to, co jest w gablocie. Tymczasem gablota przeznaczona na reprezentacyjne trofea – mimo że Robert już ustanowił w kadrze wiele rekordów, które będą nie do pobicia przez dziesięciolecia – jest pusta. Kiedy jednak, jeśli nie teraz?!
Paradoksalnie, może okazać się, że kłopoty Bayernu, który przedwcześnie odpadł z Ligi Mistrzów i rozgrywek o DFB Pokal, a także niedawny uraz Lewego wyjdą mu tylko na zdrowie. Po marcowym przywitaniu się portugalskiego selekcjonera z biało-czerwoną reprezentacją, nieobiecującym, pełnym zakrętów i miotania się, gdy na dodatek Robert doznał urazu w spotkaniu, które – na logikę – powinien oglądać z wysokości trybun, nabrałem podejrzeń, że Sousa może być wyjątkowym pechowcem. Z perspektywy czasu nie można jednak wykluczyć, że jest rzadko spotykanym szczęściarzem. Aby dostać najlepszego piłkarza świata w takim gazie, w jakim obecnie znajduje się Lewandowski, na dodatek wypoczętego i głodnego sukcesu na turniej mistrzowski – trzeba być przecież nie lada farciarzem. Szczęściu trzeba oczywiście umieć pomóc, i tego musimy wszyscy wymagać od pana Paulo. A od kapitana reprezentacji jeszcze więcej! Zbigniew Boniek też nie miał wokół siebie Bóg wie jakich wirtuozów, a jednak poprowadził kadrę do medalu MŚ i błysną w turnieju hat-trickiem.
**
Gdyby nie Lewandowski – w naszym futbolu byłoby strasznie smutno. Całkiem niedawno kibice Legii przeżywali wielkie uniesienia związane z wywalczeniem 15. w historii tytułu mistrzowskiego, ale wszelkie pozytywne emocje zdążyły już ulecieć. W sześciu ostatnich spotkaniach nowo kreowany czempion wygrał zaledwie dwukrotnie i zdobył jedynie dwa gole. Kibice obserwują jazdę na wstecznym, mimo że trener Czesław Michniewicz nie postawił hurtowo na piłkarzy, którzy wcześniej nie dostawali wielu minut. Przeciwnie, męczenie buły odbywa się w składzie zbliżonym do optymalnego, co jest kiepskim prognostykiem przed kwalifikacjami Ligi Mistrzów. Z zawodników zeszła energia; nie widać zapału, nie sposób dopatrzeć się kreatywności. Zespół zaprezentował się słabo nawet na tle tak mizernych przeciwników jak Stal Mielec, czy Wisła Kraków. Statystyki biegowe także nie wystawiają piłkarzom z Łazienkowskiej pozytywnego świadectwa. Pytanie zatem, czy mistrz ma na finiszu problem mentalny i po osiągnięciu celu jego gracze nie są w stanie odpowiednio się zmobilizować? Czy może jednak fizyczny?
Moment na rozstanie się z poprzednim preparatore fisico Łukaszem Bortnikiem, nie był fortunny. Znając Michniewicza, trzeba jednak zakładać, że trener starannie przemyślał ruch, więc być może teraz obserwujemy zakładane skutki zmiany bodźcowania w trakcie rundy. I – oby tak właśnie było. Legii nie stać przecież – sportowo, ale przede wszystkim finansowo – na stratę kolejnego sezonu na europejskiej arenie. Tyle tylko, że na musiku stołeczny zespół był już przed rokiem, dwoma laty, a nawet przed trzema. I nie wpłynęło to konstruktywnie na sposób przygotowań do pucharowych kwalifikacji. Dlatego tak mocne wyhamowanie w ostatnich tygodniach musi nie tylko zastanawiać właściciela stołecznego klubu, Dariusza Mioduskiego, ale i martwić. Ile jednak można wyciągać wnioski? Nie oszukujmy się, jeśli idzie o grę Legii na ligowym finiszu znów jest pełna kicha, ponownie obserwujemy nawrót stałej o tej porze roku choroby. Zupełnie tak, jakby w klubie nie było ciągłości pracy i kolejni trenerzy potykali się o te same wyboje…
**
W Wiśle Kraków – sponsorowanej od lat przez bukmachera LVBET – kryzys jest stanem permanentnym. Zaczął się jeszcze za późnego Bogusława Cupiała i nic nie zwiastuje, żeby w dającej się określić przyszłości miał ustąpić. Zwłaszcza że właściciele klubu nie koncentrują się na zarządzaniu problemami. Kuba Błaszczykowski, Tomasz Jażdzyński i Jarosław Królewski w graniczących z cudem okolicznościach uratowali Białą Gwiazdę przed upadkiem, ale nie wypracowali sposobu na kontrolę nad sytuacją. Chaos w klubie jest wszechobecny, a w sobotę byliśmy dodatkowo świadkami osobliwego przedstawienia w wykonaniu Kuby, który nic niedającego gola fetował z klubową legendą Kazimierzem Kmiecikiem. Co było jawną demonstracją przeciw Peterowi Hyballi, czyli przełożonemu pana Kazka. Błaszczykowski ma oczywiście pełne prawo wziąć w sporze z pierwszym trenerem stronę ikony Białej Gwiazdy, ale oprócz treści – liczy się jeszcze forma. Zamiast bowiem urządzania happeningu w meczu z Lechem mógł wylać niemieckiego szkoleniowca – ewentualnie udzielić reprymendy – w zaciszu gabinetu. Posiada przecież takie kompetencje.
Pytanie tylko, czy Kuba potrafi rozwiązywać problemy w sposób nierzucający się w oczy? Rozstanie z prezesem Piotrem Obidzińskim także przecież odbyło się w oparach medialnego skandalu. Zaś podjęte później przez grającego współwłaściciela decyzje nie okazały się lepsze od wcześniejszych. Przeciwnie, tylko pogłębiły chaos.
Zarówno te dotyczące angażu kolejnych szkoleniowców, jak i przedłużenia kontraktu z Aleksandrem Buksą. Mało tego, zastosowane rozwiązania były tak dalekie od profesjonalnych standardów, że aż prosi się o pytanie, czy Błaszczykowski nie jest w tym momencie największym problemem klubu, który z takim poświęceniem ratował? Aby nie było, mam dla Kuby wielki podziw i szacunek. Za to jak poradził sobie w życiu, pokierował karierą, ile osiągnął, i ile poświęcenia musi wkładać w utrzymanie formy przy szwankującym zdrowiu. Wydaje się jednak, że nadszedł już
najwyższy czas, żeby podjął trudne, ale niezbędne do prawidłowego funkcjonowania Wisły postanowienie o zakończeniu kariery.
Sam meczu już nie wygra, a stojąc w rozkroku między szatnią i gabinetem prezesa ma destrukcyjny wpływ na atmosferę w klubie. Sytuacja jest mocno niestandardowa w zawodowym futbolu, hierarchia przy Reymonta mocno zaburzona, a wyniki Wisły – dalekie od choćby przyzwoitych. Skoro wiadomo już, że nie doczeka się efektownego zwieńczenia bogatej reprezentacyjnej kariery w dużym turnieju, ktoś powinien Błaszczykowskiemu podpowiedzieć, że szkoda jego zdrowia. Im szybciej zresztą zacznie poświęcać czas wyłącznie nowej życiowej roli, tym prędzej może się jej dobrze nauczyć. Pewnie, w Polsce nie ma od kogo pobierać lekcji, gdyż zarówno w Warszawie, jak i Poznaniu błędy popełniane są seriami, i powtarzane przez lata. Kuba nie musi jednak patrzeć na zarządzie tylko z polskiej perspektywy. Jako uczestnik finału Ligi Mistrzów, bazując na własnych zagranicznych doświadczeniach ma szansę inaczej niż ktokolwiek pod naszą szerokością poukładać klub.
O ile przyswoi oczywistą dewizę, że człowiek wcale nie powinien uczyć się na błędach, tylko na uniwersytetach. Najlepiej dobrych. No i jeśli nie będzie mu w tym przeszkadzał piłkarz Błaszczykowski…