Fortuna sprzyjała Rakowowi, ale finał do zapomnienia
Co w ogóle zapamiętamy z ostatnich edycji Pucharu Polski?
Jak najszybciej zarobić dobrą kasę w naszym futbolu? To proste – trzeba wygrać rozgrywki o Puchar Polski. Dla klubu z PKO Ekstraklasy to dystans obejmujący zaledwie 6 meczów. Na mecie czeka premia od organizatora, którym jest PZPN, w wysokości 5 milionów złotych. A dodatkowo ligowa spółka dofinansowuje start w europejskich pucharach (w ubiegłym roku Cracovia, która nie uplasowała się w TOP 4 sezonu otrzymała z tego tytułu ponad 3 miliony złotych). Proste jest oczywiście jedynie założenie. Jego realizacja to ogromny wysiłek. Przekonali się o tym w niedzielę w Lublinie piłkarze Rakowa Częstochowa. Po drodze do wielkiego finału wyeliminowali między innymi Górnik Zabrze, Lech Poznań oraz Cracovię, i na dystansie pięciu spotkań mogli pochwalić się bramkowym bilansem 13:3. Byli zatem zdecydowanym faworytem bukmacherów (sponsorująca rozgrywki Fortuna była gotowa zapłacić z aż 6,5-krotną przebitką za niespodziewaną wygraną pierwszoligowców z Gdyni). Tymczasem do 81. minuty Raków nie grał tak, jak potrafi. I jak powinien.
Nie chodzi nawet o to, że Arka prowadziła po dość przypadkowym golu. Bardziej o styl, a raczej jego brak w zespole trenera Marka Papszuna. Okazało się, że znacznie bardziej doświadczeni w walce o puchar gdynianie – od 2017 roku był to ich trzeci występ w finale – znacznie lepiej poradzili sobie z presją. Mieli świadomość, że niżej notowani są nieprzypadkowo, ale mieli także klarowny pomysł na podjęcie walki z rywalem posiadającym więcej atutów. A Raków tylko ułatwił rywalowi zadanie dostosowując się niestety do przerwy do pierwszoligowego poziomu. Oglądanie pierwszej połowy finału Pucharu Polski, było wielkim wyzwaniem. Naprawdę. Z założenia to święto futbolu, a kibice zobaczyli przez 45 minut tylko jeden celny strzał. I ta statystyka najlepiej oddaje skalę katastrofy. Drużyna z Częstochowy była ewidentnie sparaliżowana stawką spotkania. Nie udźwignęła roli faworyta, nie zademonstrowała jakości, która dawałaby nadzieję w kwalifikacjach europejskich rozgrywek. W końcówce pokazała natomiast charakter.
W sumie to zawsze spora sztuka wygrać spotkanie, gdy gra się nie układa. Nawet ze słabszym przeciwnikiem. Być może trener rywali Dariusz Marzec zbyt wcześnie postanowił bronić wyniku, wprowadzając w 80. minucie na plac gry niemal 38-letniego weterana, Pawła Sasina, gdyż ta roszada była niejako sygnałem do desperackiego ataku dla Rakowa. To już jednak nieistotne. Za dwa tygodnie nikt nie będzie pamiętał, że asysta przy zwycięskim golu była nieudanym strzałem, finał rozgrywano na słabym poziomie, a gol dla Arki padał po kiksie. Liczyć się będzie jedynie fakt, że puchar będzie stał w częstochowskiej gablocie. I zostanie tam na zawsze. Choć oczywiście kibice Rakowa nie zapomną, że sygnał do ataku i dramatycznej końcówki dał Ivi Lopez, i to on przeprowadził obie bramkowe akcje w Lublinie. Będą także pamiętali Vladislavsovi Gutkovskisovi trafienia z poprzednich rund. Ta historia została już napisana. I zostanie w annałach.
W tym momencie zasadne jest pytanie o przyszłość Rakowa, klubu bez stadionu. Michał Świerczewski, właściciel klubu, poszedł zupełnie inną drogą niż na przykład Korona Kielce, a wcześniej Amica Wronki, czy Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski. Nie inwestował w infrastrukturę, tylko jak najszybciej – za to na zdrowych zasadach – chciał zbudować zespół na miarę ścisłej krajowej czołówki. I zbudował. O ile Kielce mogą pochwalić się na tyle pięknym obiektem, że był tam rozgrywany finał Pucharu Polski (a wstydzić za udział Korony w aferze korupcyjnej), o tyle w Częstochowie sytuacja jest zupełnie odwrotna. To znaczy obiekt typu skansen nie spełnia żadnych wymogów, natomiast zespół jest eksportowy. I potrafi zarabiać. Do premii za puchar trzeba przecież dodać granty wypłacane przez Ekstraklasę. W ubiegłym sezonie trzeci w tabeli Piast zainkasował (za wynik sportowy i z tytułu nagrody dla pucharowicza) ponad 10,5 miliona złotych. Drugi Lech – niemal 14,5 miliona. I właśnie w taką kasę celuje teraz Raków.
Przed rozgrywkami częstochowianie ogłosili, że ich budżet będzie wynosił 22 miliony złotych. Pod względem finansów byli zatem odległą siłą w ligowej stawce. Teoretycznie – powinni zadowolić się rolą średniaka, ponieważ pod względem ekonomicznym przebijali tylko beniaminków i Wisłę Płock. Ważne jest jednak, jak wydaje się pieniądze, a nie tylko ile. I czy potrafi się zarabiać. A Raków umiał wypromować i korzystnie sprzedać Kamila Piątkowskiego do RB Salzburg. Nawet jeśli płatność 6 milionów euro została rozłożona na raty, to i tak przewyższa wysokość rocznego budżetu. Zresztą piłkarz, mimo transferu, wciąż występuje w zespole Papszuna, i ma znaczący udział w budowaniu klubowej marki. Dlatego tym bardziej szkoda, że Urząd Miasta Częstochowy, dla którego sukcesy Rakowa osiągnięte w Bełchatowie powinny być największych wyrzutem sumienia, nie nadąża za sportowym tempem narzuconym przez duet Świerczewski – Papszun. Ktoś odpowiedzialny za promocję miasta, przetargi, i generalnie inwestycje – powinien się zastanowić, czy na pewno znajduje się we właściwym miejscu.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują bowiem, że puchar wywalczony na Arenie Lublin nie jest ostatnim trofeum Rakowa w najbliższych latach. Dynamika rozwoju tego zespołu powinna być zresztą wskazówką dla innych piłkarskich ośrodków. Pewnie, można zmieniać trenerów co rundę, ale można także postawić na jednego fachowca, takiego przez duże F, i przez 5 lat wywindować klub z niebytu na podium ekstraklasy. OK., w finale Pucharu Polski presja spętała nogi piłkarzom Papszuna, ale jeśli miałbym wskazywać zespół, który może namieszać w kwalifikacjach europejskich rozgrywek, to postawiłbym właśnie na ten z Częstochowy. Dlatego, że jego szkoleniowiec nie ulegał krajowym tendencjom, tylko od początku szedł wytyczoną przez siebie ścieżką. Gra w ustawieniu, którego na naszych boiskach był prekursorem. Wie, jak podnosić jakość piłkarzy, bez sentymentów wymienia słabsze ogniwa. Nie ma koszmarnych doświadczeń, jego zespół nie jest wielokrotnie poturbowany przez zagranicznych rywali. Zatem – jeśli ktoś ma dokonać przełomu, to właśnie taki innowator.
Na koniec uwaga natury ogólnej. Finał Puchar Polski miał być sztandarowym produktem PZPN w kadencji Zbigniewa Bońka. Po pierwszej edycji – zakończonej przez Legię i Śląsk w systemie mecz i rewanż – finał przeniesiono na Narodowy, gdzie w stałym terminie, w Dniu Flagi, miało odbywać się także piłkarskie święto. Niestety, impreza bardziej kojarzyła się ze skandalicznym stanem murawy i/lub racowiskami uskutecznianymi przez kibiców zespołów, które przebiły się do decydującej batalii. Wielkiego futbolu było jak na lekarstwo, sypnęło za to nieoczywistymi triumfatorami. Zawisza, Cracovia i Raków po raz pierwszy cieszyły się z wywalczenia tego trofeum. Arka, sięgnęła po swój drugi puchar, podobnie jak Lechia. Organizacyjnie znacznie lepiej PZPN radził sobie w pandemii w Lublinie, gdy covid wygonił widzów ze stadionów. W pamięci – z uwagi na sportowe doznania – pozostaną przede wszystkim decydująca konfrontacja Legii z Lechem w edycji 2014-15, i zakończona po dogrywce batalia Cracovii z Lechią sprzed roku.
Cóż, jak w niemal wszystkich obszarach za rządów pana Zbigniewa – założenia były dobre. Ba, nawet znakomite. Szkoda tylko, że teoria, momentami znacząco, rozmijała się z praktyką…