Czy Paulo Sousa nadal powinien być selekcjonerem reprezentacji Polski?

Portugalczyk w listopadzie kompletnie pożegnał się ze zdrowym rozsądkiem

We wrześniu i październiku wydawało się, że Paulo Sousa wreszcie ogarnął reprezentację Polski i teraz może być tylko lepiej. Niestety, trzymał kibiców w nieświadomości jedynie do pierwszej połowy listopada, gdy ponownie – jak przed finałami Euro 2020 – zapomniał o przyłożeniu się do logistyki; i o zdrowym rozsądku także. To co Portugalczyk wyprawiał przy okazji meczów z Andorą i Węgrami przejdzie do historii polskiego futbolu. Szkoda, że tej niechlubnej.

Dlaczego podczas listopadowego zgrupowania sfokusował się na meczu z Andorą – a nie na tym ze znacznie silniejszymi, wyżej notowanymi i niewygodnymi dla Biało-Czerwonych Węgrami – wie pewnie tylko sam Sousa. Choć nie można wykluczyć, że nawet Portugalczyk tego nie wie; tak było to nielogiczne rozwiązanie. 

Najpierw zorganizował zgrupowanie w klimacie znacznie odbiegającym – temperatury wyższe o ponad 10 stopni Celsjusza o tej porze roku i wyższa wilgotność – od panującego w Warszawie. Potem, na sztucznej nawierzchni, na której jest znacznie większe ryzyko odniesienia urazów, zaprezentował wyjściowy skład. W starciu ze słabeuszem. A na koniec ze znacznie trudniejszego spotkania z Węgrami wycofał Roberta Lewandowskiego i Kamila Glika. No ludzie złoci – jak powiedziałby Franz Smuda – gorzej, a po prawdzie to GŁUPIEJ nie dało się tego wymyśleć!

Wszystko odbyło się nie tak, jak powinno; wszystko zostało przeprowadzone na wariackich papierach. Czyli w trybie, w jakim Sousa został zatrudniony przez Zbigniewa Bońka, który jeszcze niedawno całkiem głośno domagał się, aby część splendoru z ocieplającego się wizerunku portugalskiego szkoleniowca spłynęła także na tego prezesa PZPN, który zatrudnił czyniącego – jak wydawało się we wrześniu i październiku – postępy trenera. W sumie to, pamiętając nieporadną kadencję selekcjonerską Zibiego, wcale nie zdziwiłbym się, gdyby zastosowane w listopadzie rozwiązania Sousa konsultował właśnie z nim…

Tyle że to z perspektywy kibica – który zapłacił krocie za bilet na mecz Polska – Węgry, aby obejrzeć w akcji przede wszystkim najlepszego piłkarza świata roku 2020 (w plebiscycie FIFA), a doczekał się srogiego zawodu w wykonaniu beznadziejnie skomponowanej drużyny pozbawionej napastnika Bayernu (i filara defensywy, jakim bez wątpienia jest Glik) – to nie ma już żadnego znaczenia. Mecz został przegrany, a za chwilę może się okazać, że na kolejny o dużą stawkę na Stadionie Narodowym kibice będą musieli poczekać bardzo długo.

Jak można było w tak frajerski sposób odpuścić mecz z Węgrami?! I po co? Czemu miał służyć poniedziałkowy eksperyment? Czy Sousa przeszacował siłę polskiego zespołu pozbawionego Lewandowskiego, Glika i Grzegorza Krychowiaka, czy może nie docenił węgierskiej drużyny? Skoro na ławie posadził także Piotra Zielińskiego i Arkadiusza Milika to bardziej prawdopodobne, że jednak zbyt wcześnie przekreślił Madziarów. Choć podtrzymuję tezę zgłoszoną na początku tekstu, iż może nie ma sensu dopatrywać się jakiejkolwiek logiki w postępowaniu Portugalczyka. Gdyż nie została użyta. Było za to kosmiczne stężenie absurdu.

Po wszystkich powyższych pytaniach należy zadać jeszcze jedno, kluczowe. Mianowicie o to, czy Sousa powinien zostać na baraże w reprezentacji Polski, skoro tak bezmyślnie wystawił piłkarzy, drużynę, kibiców, a przede wszystkim pieniądze PZPN na szwank? Przecież organizacja meczu na Stadionie Narodowym to dodatkowe 10 milionów – co najmniej – w kasie związku. Start w finałach mistrzostw świata to także wpływ około 10 milionów. Tyle że dolarów. Tymczasem Portugalczyk lekką ręką położył te wszystkie pieniądze na szali, trzymając w garażu ferrari jakim jest niewątpliwie Lewandowski (i Glika), i stawiając na auta znacznie mniej renomowanych marek… 

Cóż, tłumaczenia, że  Robert od 9 października rozegrał aż 849 minut, a w całym sezonie już blisko 1500 nie wytrzymały próby czasu. Bo bez Lewego (nawet podmęczonego) – co było zresztą łatwe do przewidzenia – za wiele nie jesteśmy w stanie ugrać. Nawet z przeciętnymi Węgrami. Jeśli już zaistniała taka konieczność, to oszczędzać kapitana reprezentacji Polski powinien klubowy trener w Bayernie Monachium, a nie selekcjoner Sousa. A jeśli pojawiła się w trakcie zgrupowania reprezentacji Polski, to nawet małe dziecko wie, że Lewandowski powinien pauzować w starciu ze słabą Andorą na jej sztucznym boisku, a nie przed własną publicznością ze znacznie silniejszymi Węgrami. 

Ba, w Polsce wiedzą to wszyscy. Tylko selekcjoner Sousa nie. Czy zatem nadal powinien być selekcjonerem?

Adam Godlewski

Dziennikarz sportowy, specjalizujący się tematyce piłkarskiej. Zawodu uczył się w „Przeglądzie Sportowym”, gdzie przez prawie dekadę zapracował na miano jednego z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych reporterów w swojej branży. Przez niemal 15 lat zarządzał tygodnikiem „Piłka Nożna”. Po drodze ekspert m.in. TVP, Canal+, Orange Sport, WP, radiowej Trójki, a obecnie redaktor naczelny "Sportowy24". Autor książki „Spowiedź Fryzjera”. Współautor wspomnień „Od Piechniczka, do Piechniczka”, „Pęknięty Widzew” i „Gwiazdy Białej Gwiazdy”. Dwukrotnie uhonorowany – przez piłkarzy polskiej ekstraklasy – Oscarem dla Najlepszego Dziennikarza Prasowego piszącego o futbolu w Polsce. Na naszych łapach pisze felietony z cyklu “Krótka piłka” oraz artykuły na mecze polskiej kadry.