Anna Kiełbasińska – Zawsze trzeba celować w księżyc
Łukasz Cielemęcki (Legalni Bukmacherzy): Zasalutujesz?
Anna Kiełbasińska: Nie mam na sobie munduru, ty nie jesteś wojskowym. Nie mogę.
Tylko sprawdzałem czy starszy szeregowy sił powietrznych ma wpojone podstawowe zasady. Skąd w twoim życiu wzięło się wojsko?
Po igrzyskach olimpijskich w Londynie życie przewróciło mi się do góry nogami. Po spełnieniu życiowego marzenia, jakim był wyjazd na najważniejszą imprezę sportową na świecie czułam się wykończona sezonem, wypalona tymi wszystkimi emocjami. Cały czas czegoś mi brakowało. Z jednej strony byłam mocna fizycznie, z drugiej jednak zawsze czegoś brakowało. Zawsze oczekiwałam od siebie maksimum. I musiałam przyglądać się swoim marzeniom z boku, bo znalazło się dla mnie miejsce w sztafecie reprezentacyjnej, tej krótkiej. Indywidualnie w mojej koronnej konkurencji, wtedy jeszcze biegu na dwieście metrów, również nie wszystko funkcjonowało tak, jakbym sobie tego życzyła. Miałam ochotę może nie na rozwód z lekkoatletyką, ale na separację. Wojsko pojawiło się w idealnym momencie, bo w tym samym czasie pozostałam praktycznie bez środków do życia. Nie otrzymywałam stypendium, więc zostałam z pustym kontem. Nie pomagało ani miasto, ani klub, ani związek. Miałam już 22 lata, ludzie w tym wieku pracują, zarabiają, a ja zostałam zmuszona przeprowadzić się do mamy. To było dziwne uczucie, że w sumie dorosła już kobieta musi prosić o pożyczenie dwudziestu złotych. Żeby mieć na bilet czy na jakiś obiad między zajęciami na uczelni i treningiem. Bardzo mamie dziękuję za to, że pomogła. Przetrwałam ten okres, zanim otrzymałam etat w wojsku. Bo na szkolenie poszłam zaraz po igrzyskach w Londynie. Dzięki etatowi utrzymałam się w sporcie, w marzeniu o karierze i cały czas to powtarzam. Gdyby nie wojsko, dziś byśmy nie rozmawiali. Gdyby nie to, pewnie teraz wracałabym z pracy, siadała przed telewizorem, oglądała transmisję z zawodów i powtarzała pod nosem, co by było, gdybym nie rzuciła treningów.
Dlaczego siły powietrzne?
Rozczaruję pewnie, bo za tym wyborem nie kryje się żadna romantyczna historia. Po prostu właśnie tam był wolny etat. Może to zabrzmi głupio, ale mundury galowe sił powietrznych są najładniejsze..
Nie tylko wojsko dało ci nowe życie, ale również zmiana dystansu. Z typowej sprinterki zostałaś czterystumetrowcem.
Dużo ludzi mówi, że późno zaczęłam biegać 400 metrów. No, ale jak bym tak myślała, to zawczasu zacznę żałować, a przecież nie o to chodzi. Nie wiem czy osiągnęłam maksimum w sprincie. Ustalając kiedyś rekordy życiowe zawsze miałam odczucie, że to nie jest maks, że jeszcze można coś urwać. No, ale nieudana liczba prób bicia tych rekordów dała mi do myślenia. Że nie daje mi to satysfakcji, tyko wręcz przeciwnie: buduje frustrację. Jednocześnie przyglądałam się sukcesom innych, a sama tak pragnęłam sukcesów, że prawie przymierałam głodem. Wiedziałam, że czterysta metrów może być na to lekiem. Policzyłam w głowie, w sumie prosta matematyka, ile czasu pozostało do igrzysk olimpijskich w Tokio i wyszło, że zdążę.
Czterystu metrów nie da się dobrze pobiec z roku na rok. Na to potrzeba czasu, nabrania doświadczenia, przyzwyczajenia organizmu do niesamowitych obciążeń. Jestem pełna podziwu dla koleżanek ze sztafety. Jak mocno ćwiczą, co robią, jakie mają końskie zdrowie znosząc ogromne obciążenia treningowe. Wiem, że mi do ich wydolnościowego poziomu sporo brakuje. A to daje nadzieję, mam jeszcze rezerwę. Nie wiem jeszcze, gdzie znajduje się granica wyniku. Wiem, że trzeba pracować i czekać.
Dziewczyna z warszawskiego Bemowa, która zaczynała biegać na żużlu, stoi przed szansą wyjazdu na trzecie igrzyska olimpijskie. Jeśli głębiej zastanowisz się nad tym, to brzmi to chyba kosmicznie?
Na początku nieprawdopodobne było bieganie stu metrów z bloków, na tartanie, na stoper. Na fotokomórkę, co to w ogóle jest? Wiatromierz? A to w ogóle się mierzy? Kiedy zaczynałam nie czułam się w żadnej z dziedzin życia dobra, nie czułam, że będę w stanie robić coś większego w życiu. Większego… No wiadomo, że nie wynalazłam niczego, co pozwoliłoby przetrwać ludzkości, ale jednak kawałek historii w polskim sporcie zapisałam. To właśnie lekkoatletyka uświadomiła mi, że w czymś mogę być dobra.
Jesteś Aniołkiem Matusińskiego czy Grażyną?
Żadne z tych, wolę zostać przy wersji Ani.
Po biegu sztafetowym w Drużynowych Mistrzostwach Europy w Bydgoszczy, kiedy udzielałyście wywiadu prowadzący rozmowę nazywał was na przemian Aniołkami Matusińskiego i Grażynami.
Do sztafety dołączyłam niedawno, po czasie kiedy dziewczyny same tak zaczęły siebie nazywać, albo były nazywane przez komentatorów. Potrzebuję chyba jeszcze czasu, aby przyzwyczaić się do tego nazewnictwa. Na razie więc zostanę Anią.
Jak to jest pokonać w biegu Amerykanki? Ta sztuka zdarza się raz na kilkanaście lat, wy dokonałyście tego podczas majowych nieoficjalnych mistrzostw świata sztafet w Yokohamie.
Dla mnie to był debiut w sztafecie na poziomie światowym, więc tym bardziej jest to niesamowite. Od razu coś takiego? Niesamowite uczucie. Zawsze jednak, kiedy pytają mnie o to co się wydarzyło w Japonii, odpowiadam, że to kolejny krok w drodze do Tokio. Odhaczam po kolei punkty, odcinki, aby dojść do igrzysk olimpijskich.
Punktu z gratulacjami Amerykanek nie odhaczyła pani. Po biegu nie podały wam ręki.
Były chyba zaskoczone, co się wydarzyło. Nie chcę robić wokół tego jakiejś sensacji. Jasne, wygrałyśmy. Ok, to nie zdarza się często, ale zawsze staram się do takich sytuacji podchodzić w sposób empatyczny. Oczywiście, to słabe, bo nieważne jak przyjmuje się osiągnięty wynik, to szacunek dla rywala się należy. A w tych konkretnych zawodach to my byłyśmy lepsze. Dobra zamknijmy temat. Nie chcę żerować na tym, że ktoś źle się zachował. Przecież to nie mój problem.
Podczas zawodów w Bydgoszczy zabrakło wam niewiele, aby pobić rekord Polski. Wynik, który osiągnęłyście pozwala jednak myśleć o tym, że możecie osiągnąć w najbliższym czasie coś pięknego. Dawno w Polsce nikt tak szybko nie biegał, jak wy.
Kilka minut przed biegiem trener powiedział, że możemy pobić rekord Polski. Że on w to wierzy i my też powinnyśmy wierzyć. Miałam w głowie to, że w Yokohamie pobiegłyśmy szybko, więc urwać kolejne sekundy będzie ciężko. Ale po osiągniętych przez nas wynikach indywidualnych było wiadomo, że stać nas na to. No i zabrakło niewiele, pół sekundy. To dobry prognostyk. Jeśli na mistrzostwach świata w Katarze poczujemy wszystkie, że to jest tu, że to ten moment, czas, to się uda.
Trener Matusiński w jednym z wywiadów powiedział, że celem na igrzyska olimpijskie jest medal.
Jasne. Jesteśmy najlepsze w Europie, mamy drugi wynik na świecie, wygrywamy nieoficjalne mistrzostwa świata sztafet w Yokohamie. To jak mogłybyśmy myśleć inaczej? Zawsze trzeba celować w księżyc. Więc celujmy w złoto, a jak nie wyjdzie, ale nadal będziemy miały medal, to będziemy niesamowicie zadowolone.
Znasz dobrze historię polskich sztafet na igrzyskach olimpijskich? Wiesz ile medali zdobyły w całej historii?
Z tego co wiem, to nie za dużo.
Ani jednego. Sztafeta 4×400 była zaledwie dwa razy w finale. Ten medal to chyba coś więcej niż księżyc. Samo wejście do najlepszej ósemki byłoby już sukcesem.
Teraz, jak o tym rozmawiamy, to już przechodzą mnie ciarki, bo to sobie wyobraziłam. Dlatego wszyscy. Zawodniczki, trenerzy czujemy, że możemy osiągnąć coś wielkiego. Nikt z nas nie myśli, że może się nie udać. Każdy tam chce być, bo tfu, to może się udać. A najlepsze jest to, że są tylko cztery miejsca w sztafecie, a kandydatek do biegania w niej dużo więcej. To napędza do ciężkiej pracy. Każda chce zostać częścią historii, która już się tworzy, którą dziewczyny zaczęły tworzyć już jakiś czas temu.
Można przyjąć, że już tworzycie legendę sztafet i nawiązujecie do najlepszych czasów męskiej sztafety z końca lat 90-tych. „Lisowczycy” zdobyli wtedy mistrzostwo świata.
Ciężko mówić o legendzie, tym bardziej jak się w tym wszystkim uczestniczy. Koncentruję się na tym co robię i nie za bardzo zwracam uwagę na to, co dzieje się obok. Dopiero, kiedy kolega uprawiający łyżwiarstwo szybkie powiedział: „Ania, fajnie ogląda się zawody z przeświadczeniem, że wygracie” to dało mi do myślenia, że nadchodzi ten czas, kiedy to my, dziewczyny od Matusińskiego zaczynamy pisać historię, którą będzie może za dwadzieścia lat przypominać. Może to zabrzmi górnolotnie, ale fajnie byłoby spełnić marzenia kibiców.
Cel na mistrzostwa świata w Doha?
Żebyśmy wróciły zadowolone i odhaczyły kolejny punkt w drodze do Tokio.
Czyli złoto?
Nie mówię o tym głośno, bo o pewnych rzeczach nie można.
To może inaczej. Chcecie sprawić, aby Amerykanki dostały drugą szansę na to, aby wam pogratulować?
Tak