Zmarzlik nie obronił tytułu, ale pokazał klasę wielkiego mistrza. I wróci na tron!

Jeśli Matty Cash chce grać dla Polski, to niech gra! Bez sztucznych barier

Bartosz Zmarzlik nie obronił tytułu mistrza świata na żużlu. Dwukrotny czempion globu bił się jednak o tytuł do ostatniej tury Grand Prix i na koniec do najwyższego stopnia podium zabrakło ledwie trzech punktów. Wygrał zresztą ostatni bieg w SGP 2021. Nie tym jednak zaimponował mi najbardziej. Jeszcze większe wrażenie wywoływała bowiem radość naszego znakomitego ściganta z drugiej lokaty. Nie dąsał się, nie narzekał, że to „jedynie” srebro, tylko autentycznie cieszył się z osiągniętego rezultatu. I słusznie, być wicemistrzem świata to przecież wielka sprawa! Pewnie, apetyt Bartek miał większy, ale stając na drugim stopniu podium nasz rodak pokazał klasę. Umiał się zachować doceniając nie tylko wielki wysiłek włożony w ten wynik, ale i rywala, który na dystansie 11 rund okazał się minimalnie lepszy. To cecha największych sportowców. Nie mam żadnych wątpliwości, że Zmarzlik jeszcze nie raz stanie na pudle SGP. I zrobi absolutnie wszystko, aby wrócić na najwyższy jego stopień.

Bartosz Zmarzlik krótka piłka

Oceny żużla są oczywiście w Polsce bardzo różne. Od miłości do czarnego sportu, po lekceważenie jako dyscypliny niszowej. Tymczasem speedway jest naszym – jak mawia jeden z moich znajomych – nieolimpijskim sportem narodowym. Telewizje biły się w przetargu o prawa do pokazywania naszej ligi nieprzypadkowo; jest przecież ekscytująca, jeżdżą u nas wszyscy najlepsi na świecie. OK., liczba państw, w których żużel jest popularny nie jest imponująca – i to największy problem – ale rozgrywki w Wielkiej Brytanii, Danii czy Szwecji także mają swoją publikę. Na potęgę zaczyna wyrastać, choć po prawdzie to już wyrosła Rosja, tempa najlepszym starają się dotrzymać Australijczycy, ale światową stolicą żużla pozostaje Polska. Frekwencja na meczach nie tylko ekstraligi jest fantastyczna, na widownię telewizyjną posiadacze praw także nie narzekają. I w najbliższym czasie nic się nie zmieni. Gremialnie będziemy czekać na kolejne złoto Zmarzlika i stabilizację – taką na medal – Macieja Janowskiego. Koniec i kropka!

***

Z mieszanymi odczuciami przyglądamy się zresztą nie tylko rywalizacji na żużlu, ale i staraniom Matty’ego Casha o grę w reprezentacji Polski. 24-letni defensor Aston Villi nie ma jeszcze co prawda naszego paszportu, ale jego mama jest Polką, więc uzyskanie dokumentu jest jedynie kwestią czasu. Przeprowadzając się do Birmingham z Nottingham Forest kosztował niemal 16 milionów funtów. Statystyki ma solidne, regularnie gra w Premier League, może wnieść do naszej drużyny narodowej jakość. A jednak – pojawiły się głosy, że lepiej byłoby, gdyby sobie odpuścił. Skoro bowiem dotąd nie zadbał o polski paszport i nie porozumiewa się w naszym języku, to oznacza, że Biało-Czerwoni byli dla niego drugim wyborem. I dopiero kiedy nabrał przekonania, że reprezentacja Anglii to zbyt wysokie progi – przypomniał sobie o korzeniach. Takich zaś farbowanych lisków to my już nie chcemy…

Cóż, nawet jeśli tak było, a to zdroworozsądkowe podejście biorąc pod uwagę siłę zespołu Synów Albionu i naszego, to ja i tak nie widzę powodu, aby karać Casha zakazem gry w naszych barwach. Czy Roger Guerreiro i Thiago Cionek zagraliby dla Polski, gdyby pasowali do reprezentacji Brazylii? To oczywiście pytanie retoryczne. Zapewne także Emmanuel Olisadebe wolałby reprezentować Nigerię, ale – jakoś się nie ułożyło. Natomiast kadrze Jerzego Engela przydał się. I to bardzo. Nie mamy problemu z tym, że Wilfredo Leon gra dla nas w siatkówkę, mimo że jego przodków nic nie łączyło z Polską, a chcemy tworzyć sztuczne bariery dla piłkarza, którego urodziła obywatelka naszego kraju. I dzięki temu ma on pełne prawo przywdziewać biało-czerwone barwy. Jesteśmy nacją bardzo podzieloną, od jakiegoś czasu kłócimy się niemal o wszystko, ale – na Boga – nie zapominajmy o logice w publicznych dyskusjach. I nie zniechęcajmy dobrych sportowców, którzy chcą reprezentować Polskę. Bo to
zwyczajnie niemądre…

***

Legia Warszawa już wie na czym polega pucharowy pocałunek śmierci. Mistrzowie Polski zaskakująco dobrze prezentują się w Lidze Europy, po dwóch kolejkach z kompletem zwycięstw prowadzą w grupie C mając na rozkładzie kilkukrotnie bogatsze angielskie Leicester, za to w PKO BP Ekstraklasie zawodzą na całej linii. O ile z Rakowem Częstochowa przed tygodniem przegrali – głównie – przez brak fartu, o tyle Lechii w Gdańsku ulegli zasłużenie. Byli zespołem gorzej zorganizowanym, stwarzali mniej sytuacji, rzadziej oddawali strzały i trafiali w bramkę, nie mieli energii niezbędnej do podjęcia równorzędnej walki. Słowem – byli słabsi. Wydawało się, że po dobrej – choć z pewnością nieperfekcyjnej – grze przeciw rywalowi z Premier League, legijna machina napędzi się także w kraju. Jakości nie brakuje przecież w Legii nawet na ławce, w teorii wystarczyłoby zagrać tylko 70 procent tego co Spartakiem czy Leicester, żeby pokonać Lechię. W praktyce drużyna Czesława Michniewicza w ekstraklasie zupełnie nie przypomina samej siebie z LE; jest jej rozmytym cieniem.

Problem przy Łazienkowskiej mają wszyscy. Dariusz Mioduski zastanawia się zapewne, jak długo jeszcze powinien trzymać w klubie szkoleniowca, który w lidze doznał już pięciu porażek. Po kolejnej – trudno już będzie bić się przecież o miejsce na podium, gwarantujące udział w pucharowych kwalifikacjach w przyszłym sezonie. Z jednej strony kasa z Europy się zgadza, wpływ z UEFA powinien przekroczyć – po doliczeniu transzy z market pool – 50 milionów złotych, ale trzeba myśleć o zarobkach także w następnych rozgrywkach. Z kolei trener Michniewicz szuka zapewne sposobu, jak odblokować głowy zawodników, którzy po zrywach – na pełnej adrenalinie – w Lidze Europy, zupełnie gasną na krajowych arenach. Owszem, kłopoty Legii mogą wynikać również ze zmęczenia, bo pod naszą szerokością gra co trzy dni nie udaje się prawie nikomu, szeroka kadra przy umiejętnej rotacji powinna radzić sobie na dwóch frontach. Pod warunkiem jednak, że będzie wychodzić tak zmotywowana i pełna pasji jak na mecze pucharowe…

A ewidentnie nie wychodzi z takim nastawieniem. Pytanie zatem, czy szybciej Michniewicz znajdzie klucz do głów piłkarzy, czy Mioduski jego następcę, pozostaje otwarte. I odpowiedź wcale nie jest prosta…

Adam Godlewski

Dziennikarz sportowy, specjalizujący się tematyce piłkarskiej. Zawodu uczył się w „Przeglądzie Sportowym”, gdzie przez prawie dekadę zapracował na miano jednego z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych reporterów w swojej branży. Przez niemal 15 lat zarządzał tygodnikiem „Piłka Nożna”. Po drodze ekspert m.in. TVP, Canal+, Orange Sport, WP, radiowej Trójki, a obecnie redaktor naczelny "Sportowy24". Autor książki „Spowiedź Fryzjera”. Współautor wspomnień „Od Piechniczka, do Piechniczka”, „Pęknięty Widzew” i „Gwiazdy Białej Gwiazdy”. Dwukrotnie uhonorowany – przez piłkarzy polskiej ekstraklasy – Oscarem dla Najlepszego Dziennikarza Prasowego piszącego o futbolu w Polsce. Na naszych łapach pisze felietony z cyklu “Krótka piłka” oraz artykuły na mecze polskiej kadry.