Z wyliczeniami Bońka zostaniemy jak Himilsbach z angielskim
I dlaczego nie zwalniałbym teraz selekcjonera Paulo Sousy
Na Euro 2020 zachwycamy się Duńczykami, którzy po dramatycznych zdarzeniach na początku turnieju – pozbawieni lidera Christiana Eriksena – przepięknie rozwinęli skrzydła. Na tyle, że w tym momencie można uznać, iż grają z największym rozmachem w turnieju, który zaczyna wkraczać w decydującą fazę. Zazdrościmy z kolei Czechom, którzy nie mając w składzie najlepszego piłkarza świata, i przed turniejem ranking gorszy od Biało-Czerwonych o niemal 20 pozycji, pewnie awansowali do ćwierćfinału. W marcu i kwietniu mogliśmy oglądać Slavię Praga w ćwierćfinałach Ligi Europy, i już wtedy zazdrościć południowym sąsiadom. Tego, że wszystko w federacji jest poukładane tak ze dwa razy lepiej niż w PZPN, zwłaszcza zaś szkolenie. A także, że tamtejszy prezes co chwilę nie odżegnuje się od futbolu i klubów zawodowych. Tylko wszyscy ciągną wózek w jedną stronę, a piłka w wydaniu
reprezentacyjnym i ligowym harmonijnie przenika się i napędza; w kadrze na Euro znalazło się przecież pięciu graczy Slavii.
W Polsce symbiozę między kadrą a ligą obserwowaliśmy ostatnio w roku 2016, gdy najpierw Adam Nawałka sięgnął po aż trzech defensywnych piłkarzy Legii, a później Michał Pazdan i spółka zakwalifikowali się do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Niestety, niedługo potem wokół reprezentacji rozpoczął się festiwal prezesa Zbigniewa Bońka, który uparł się podobno na grę trójką stoperów. Nawałka był do tego schematu nieprzekonany, nic zatem dziwnego, że nie przekonał reprezentantów. Jerzy Brzęczek także unikał takiego ustawienia, natomiast Paulo Sousa nie poradził sobie z wdrożeniem wspomnianej strategii. Bramki podczas kadencji Portugalczyka strzelali nam wszyscy poważni rywale (Andory nie ma sensu liczyć), statystycznie rzecz ujmując po dwie w meczu. O ile kadry Brzęczka nie dało się oglądać na trzeźwo, grała tak topornie, to w eliminacjach Euro traciła średnio pół gola na spotkanie. Czyli czterokrotnie rzadziej niż u następcy. Wnioski? Szef PZPN ogłosił, że Biało-Czerwoni podczas Euro mieli najwięcej odbiorów na połowie przeciwnika …
Dodał także, że wysoko plasowaliśmy się w liczbie wywalczonych rzutów rożnych, no i bramki – jak tylko 7 innych zespołów – strzelaliśmy w każdym spotkaniu. W sytuacji, gdy jedyny istotny fakt jest taki, że jak 7 innych słabiaków, nasz zespół musiał spakować się już po fazie grupowej. Kogo zresztą interesują jakieś szczątkowe statystyki po blamażu w mistrzostwach Europy?! Pamiętam zresztą dobrze, że Boniek – zanim został prezesem PZPN – w głębokim poważaniu miał jakiekolwiek liczby. Wychodził wówczas z jedynego słusznego założenia, że tak naprawdę po ostatnim gwizdku ważne są tylko cyferki obrazujące wynik końcowy. Czyżby wchodząc w wiek emerytalny, nagle zapałał sentymentem do pogłębionej analizy? Bardzo to wszystko ciekawe… Zwłaszcza że kibice zostaną z licznymi
kornerami i odbiorami na połowie przeciwnika jak Himilsbach z angielskim, a pan Zibi wyjedzie do Rzymu i będzie zadawał szyku w siedzibie UEFA jako wiceprezydent tej organizacji. A co po sobie zostawi w Polsce?
Z pewnością – niedosyt. A może i rozgoryczenie, żal. Skoro bowiem Biało-Czerwoni w rankingu FIFA przed turniejem o mistrzostwo Europy plasowali się na 14. miejscu wśród zespołów ze Starego Kontynentu, to w sumie logiczne wydawało się, że powinni znaleźć się w szesnastce, która zakwalifikuje się do kolejnej fazy. Tak się jednak nie stało głównie dlatego, że Boniek eksperymentował z selekcjonerami. Najpierw nie chciał wsłuchiwać się w głos szatni, że
warto by spróbować ze szkoleniowcem zagranicznym. A następnie, gdy było już za późno na sensowne ruchy, w trybie: na wariackich papierach zaproponował Paulo Sousę. Czyli człowieka z odmiennej kultury, również futbolowej, nieznającego realiów naszej piłki, i niemającego nawet obowiązku zgłębiania naszej natury i zwyczajów. Prezes PZPN zgodził się bowiem żeby Portugalczyk pracę w PZPN traktował jako dorywczą, bez konieczności zamieszkania na terytorium RP. Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno uznać podejście pana Zibiego do reprezentacji Polski za inne niż skrajnie nieodpowiedzialne.
Czy to oznacza, że wyjeżdżając – przez Rzym – do Nyonu Boniek powinien zabrać ze sobą Sousę? Otóż zdania w tej kwestii są podzielone. To znaczy ocena pracy Portugalczyka może być wyłącznie negatywna – rozregulował przecież naszą obronę do tego stopnia, że przestaliśmy wygrywać nawet z niżej notowanymi rywalami, co Brzęczkowi udawało się notorycznie – ale kalendarz gier nie przemawia za kolejną roszadą w kadrze w szalonym trybie. Wybory w PZPN odbędą się 18 sierpnia, tymczasem od 2 września trwać będzie kolejna tura eliminacji MŚ. Kto zatem miałby wejść w buty selekcjonera w tak krótkim czasie? Zresztą, po meczu z Hiszpanią – siódmym w kadencji pana Paulo – pojawiła się wreszcie powtarzalność w składzie. Może więc Portugalczyk, poświęcając czas kadrowiczom podczas pobytu w Opalenicy i Sopocie, poznał wreszcie naszych piłkarzy i rozeznał się w potencjale polskiego futbolu? Pewności oczywiście nie ma, ale z pewnością teraz dysponuje znacznie większą wiedzą.
Czy na tyle dużą, żeby wiązać z nim nadzieję na awans do finałów MŚ w Katarze? Naturalnie – dopiero się przekonamy. Na miejscu Marka Koźmińskiego i/lub Cezarego Kuleszy (kolejność kandydatów na fotel prezesa PZPN alfabetyczna) nie wyrzucałbym Sousy z jeszcze jednego powodu. Mianowicie – „politycznego”. Abstrahując od przesłanek merytorycznych, i przechodząc na dopieszczane przez pana Zibiego poletko PR, po ewentualnym, i niestety możliwym niepowodzeniu w kwalifikacjach mundialu odpowiedzialność nie zostałaby rozmyta. Tylko przypisana temu, kto w styczniu 2021 roku – mimo że był to najgorszy moment z możliwych na zmianę selekcjonera – postanowił zabawić się kosztem reprezentacji Polski. I urządził wszystkich kibiców tak, że już przed 1/8 finału Euro 2020 kibice Biało-Czerwonych musieli szukać sympatii zastępczych…