To dobry czas reprezentacji Polski, ale czekamy na potwierdzenie
Oby Sousa zauważył szansę na przełom i nie zawiódł w Tiranie
Reprezentacja Polski prowadzona przez Paulo Sousę zagrała wreszcie na miarę oczekiwań kibiców i potencjału zespołu, którym w roli kapitana dowodzi najlepszy piłkarz świata według FIFA. Co prawda tylko w meczu z Anglią były delicje, wcześniej bowiem przeciw Albanii oglądaliśmy tradycyjne męczenie buły (konfrontacji z San Marino nie ma sensu zaliczać do poważnych). Za to takie były to delicje, że wynagrodziły kilka wcześniejszych miesięcy. Biało-
Czerwoni wreszcie pokazali pomysł, zaskoczyli znacznie wyżej notowanego rywala, a potem zademonstrowali jeszcze charakter lub – jeśli ktoś woli – pokazali cojones. O wynik bili się do końcowego gwizdka, i przy błysku
geniuszu Roberta Lewandowskiego ugrali to, co zamierzali. OK., Anglicy w pierwszej części nie potraktowali naszego zespołu poważnie, w swej bucie i arogancji sądzili najwyraźniej, że mecz wygra się sam, ale to zmartwienie
Garetha Southgate’a. Skądinąd selekcjoner reprezentacji Albionu powinien nieco poskromić podopiecznych; a w zasadzie to nauczyć respektu dla rywala. A nawet – kultury.
Skoro bowiem najpierw Anglikom nie chciało się wysilać na maksymalnych obrotach, a później nie byli w stanie na Stadionie Narodowym wrzucić najwyższego biegu, to przyzwoitość nakazywałaby przynajmniej godne zachowanie. A takim z pewnością nie były próby imputowania rasistowskich odzywek Kamilowi Glikowi, a podobno także kilku innym naszym reprezentantom. To zresztą niezrozumiałe, że Brytyjczycy byli zaskoczeni, iż nasi piłkarze podyktowali własne warunki i nie wahali się – w czym przodował Glik – podostrzyć gry. Dla nikogo przecież nie ulegało wątpliwości, że faworytem są goście. Suma ich indywidualnych umiejętności była znacznie wyższa, a przyzwyczajenia do intensywności, z którą na co dzień mają do czynienia w Premier League jeszcze bardziej ustawiały przyjezdnych w uprzywilejowanej roli. Awanse do półfinału mundialu i półfinału Euro nie wzięły się z powietrza, na taką powtarzalność stać przecież jedynie klasowe zespoły. Co jednak nie oznacza z automatu, że niżej notowany – ale mający aspiracje – przeciwnik musi prosić o jak najniższy wymiar kary.
Mniejsza zresztą o to. Czy Anglicy będą oczekiwać, że na dźwięk ich nazwisk polscy piłkarze popadną w kompleksy, czy potraktują ich poważnie – to sprawa z naszego punktu widzenia nieistotna. Podobnie jak fakt, iż zamiast jako gości na poziomie zapamiętamy ich jako płaczków i konfabulantów. Liczy się tylko to, że wreszcie byliśmy w stanie – oczywiście momentami – podjąć rywalizację na satysfakcjonującym poziomie. I że brali w tym udział także inni
– oprócz kapitana Lewandowskiego, którego zazdrości nam cały świat – zawodnicy. Wreszcie bez zarzutu, nie licząc uchylenia się przed strzałem Harry’ego Kane’a przez Jana Bednarka – zaprezentowała się linia naszych stoperów. Ba, nawet Grzegorz Krychowiak przypomniał sobie najlepsze chwile. Natomiast Jakub Moder potwierdził, że jest nadzieją na lepsze jutro drugiej linii w kadrze. Bez odpowiedzi pozostało tylko pytanie – na ile ten nieoczekiwany postęp był zasługą trenera Sousy, na ile zaś w sukurs przyszło Portugalczykowi zrządzenie losu…
Z powodu zdrowotnych niedyspozycji nie mogli przecież wystąpić Bartosz Bereszyński i Piotr Zieliński, a zatem ulubieńcy naszego pochodzącego z Półwyspu Iberyjskiego selekcjonera. Wystawiani z uporem godnym lepszej
sprawy notorycznie; często na kredyt, a w przypadku BB na pozycji trzeciego środkowego obrońcy – nawet wbrew logice. Ciekawe zatem, czy Sousa będzie hołdował zasadzie, że składu, który dobrze zafunkcjonował się nie zmienia, czy na październikowym zgrupowaniu przywróci pupili do jedenastki? Gdyż to kwestia zasadnicza. Wydaje się bowiem, że takie – a nie inne – personalne zestawienie zarówno defensywy, jak i drugiej linii miało największy wpływ na metamorfozę Biało-Czerwonych. A przecież nikt – kibice, nowe władze PZPN, eksperci, komentatorzy, całe środowisko piłkarskie i zapewne sam Sousa także – nie chciałby powrotu do ciężarów z meczu z Albanią. Nie wspominając o wcześniejszych wywołujących ból zębów i fanów potyczkach w kwalifikacjach MŚ, czy zupełnie nieudanych w finałach Euro.
Największym mankamentem zespołu budowanego przez Portugalczyka był dotąd brak powtarzalności. Teraz, po szczęśliwym i efektownym zwycięstwie nad Albanią i bardzo dobrym, niewątpliwie najlepszym w kadencji obecnego
selekcjonera spotkaniu z Anglią, pojawiła się wreszcie szansa na wyeliminowanie tego zaburzenia. A co za tym idzie – na od dawna oczekiwany przełom. Fanom Biało-Czerwonych, liczonym w dziesiątkach milionów, nie pozostaje nic innego jak ściskać kciuki, żeby Sousa nie tylko dostrzegł, że miał fart, ale i aby umiał pomóc szczęściu. Na razie – niezwykle miło – zaskoczył. Wszyscy potrzebujemy jednak potwierdzenia, że nie był to jednorazowy wyskok. Tylko krok w pożądanym kierunku. Najlepiej już we wtorek, 12 października w Tiranie. A w zasadzie to konkretnie we wspomnianym miejscu i czasie. W przeciwnym razie kolejne spotkania mogą być już wyłącznie o pietruchę…