Hiszpanie męczą bułę jak 5 lat temu Portugalczycy. To prognostyk?
Sousa jest nam winien merytoryczny raport z katastrofy na Euro
Euro 2020 w formule zaproponowanej przez Michela Platiniego jest jednocześnie znakomite, jak i do bani. Telewidzowie nie mogą narzekać, ponieważ pod względem sportowym najbardziej wybredni konsumenci futbolu powinni czuć się usatysfakcjonowani. A i niespodziankami obrodziło jak chyba nigdy przedtem. Mistrzostwie świata i Europy, a także dwaj inni półfinaliści Euro 2016 pożegnali się z turniejem po 1/8 finału. Wśród ekip, które odbiorą medale nie ma Niemców, a przede wszystkim mających wcześniej bardzo wysokie notowania Belgów. Zatem amatorzy nieoczekiwanych rozstrzygnięć także nie mają powodów do utyskiwania. W zasadzie to tylko ci, którzy kupili wejściówki na stadiony mogą czuć się lekko pokrzywdzeni. Impreza rozgrywana w różnych częściach Starego Kontynentu nie ma kibicowskiej temperatury i atmosfery. Pod tym względem jest nijaka, do czego oczywiście przyczyniły się także pandemiczne ograniczenia na trybunach. Wirusa SARS-Cov-2 Platini nie mógł przewidzieć planując zupełnie nietypowy turniej, ale jego następcy – zapewne zastanowią się 10 razy, czy warto w przyszłości wybierać podobną drogę.
Hiszpanie nie byli lepsi od Biało-Czerwonych w trwających mistrzostwach, w każdym razie nie wygrali bezpośredniego starcia, a jednak zameldowali się w półfinale. To największa niespodzianka turnieju, bo tak brzydko grającej drużyny La Furia Roja nie pamiętają najstarsi górale. A nie dość, że zespół wyselekcjonowany przez Luisa Enrique nie robi użytku z techniki właściwej dla tej nacji, to jeszcze jest mocno niekonsekwentny i kiepsko skoncentrowany w działaniach defensywnych. Awans Hiszpanów do półfinału Euro jest zatem pewną anomalią, nawet jeśli pod uwagę weźmiemy fakt, że wywalczony został po jednej z najbardziej dziwacznych serii jedenastek w historii poważnych turniejów. Szwajcarzy egzekwowali rzuty karne niczym trampkarze, a i to niespecjalnie utalentowani. I w zasadzie tylko ich nieporadności piłkarze z Półwyspu Iberyjskiego zawdzięczają promocję do najlepszej czwórki turnieju. Oni też przecież podchodzili do jedenastek na miękkich nogach, bez śladu pewności siebie. Jakby chcieli potwierdzić, że kiepska skuteczność Alvaro Moraty i Daniego Olmo nie jest przypadkowa…
Tylko kto będzie pamiętał o tych wszystkich mankamentach przy okazji kolejnych mistrzostw Europy, które terminowo powinny odbyć się w roku 2024? Przecież przed pięcioma laty Portugalczycy także bardzo długo męczyli bułę, a mimo wszystko nie tylko wczołgali się do wielkiego finału, ale jeszcze – mimo kłopotów zdrowotnych Cristiano Ronaldo – pokonali faworyzowanych Francuzów. A później, w myśl zasady, że zwycięzców się nie sądzi, był już tylko zachwyt nad do bólu skuteczną, choć równie nieefektowną, ekipą Fernando Santosa. Czyżby koledzy zza miedzy chcieli teraz skopiować wyczyn Portugalczyków, nie tylko w kwestii (braku) stylu, ale także wyniku? Cóż, Euro 2020 jest tak nieprzewidywalne, że wcale nie zdziwiłbym się, gdyby triumfatorem okazała się drużyna grająca wśród półfinalistów najmniej efektowny futbol. Wydaje się bowiem, że Włosi dotąd aż za dobrze bronili, i za fenomenalnie biegali, aby utrzymać kurs i prędkość do końca rywalizacji; kiedyś i dla nich musi przyjść słabszy dzień….
No, chyba że rozbili bank w dziedzinie suplementacji, czego wykluczyć oczywiście nie można. W każdym razie potwór, którego stworzył Roberto Mancini naprawdę imponuje rozłożeniem balansu i skutecznością w destrukcji. W 2018 roku, w debiucie Jerzego Brzęczka w Bolonii, to Italia mogła dziękować losowi za remis, gdyż to Biało-Czerwoni byli zespołem lepszym. Z Duńczykami wcale nie tak dawno temu – podczas selekcjonerskiej kadencji Adama Nawałki – także potrafiliśmy wygrywać. Tyle tylko, że od jesieni 2016 roku nasz zespół notuje nieustanny zjazd gwiazd, tymczasem rodacy Christiana Eriksena – aż do pierwszego spotkania Euro2020 z niebagatelnym jego udziałem – od tamtego momentu wyłącznie rosną. W eliminacjach mundialu w Rosji uplasowali się jeszcze za nami, ale po zwycięskim barażu już na MŚ wyszli z grupy, później nie przegrali żadnego spotkania w eliminacjach ME, a na samym Euro – podbijając po drodze serca wszystkich, a w każdym razie większości, Europejczyków – zameldowali się w już półfinale. Ech, naprawdę jest czego zazdrościć…
Czy Biało-Czerwonym ktokolwiek będzie zazdrościł po eliminacjach mistrzostw świata, które – jak wszystko wskazuje – nasz zespół dokończy pod batutą Paulo Sousy? Głosy ekspertów są jednoznaczne – Portugalczyk najpierw musi dokonać rachunku sumienia, i przestać opowiadać głodne kawałki. A potem zaprosić do współpracy kilku naszych szkoleniowców i na dłużej zamieszkać w Polsce, żeby wgryźć się w naszą mentalność i zwyczaje. Przed Euro 2020 nie odrobił pracy domowej w zakresie poznania polskiej specyfiki, nie umiał też być selekcjonerem. Zachowywał się jak trener klubowy, którym jest chyba całkiem niezłym, ale nie miał pojęcia o wyzwaniach czekających na szkoleniowca w reprezentacji. Dlatego zawiódł na całej linii. Zatem nowy prezes PZPN, niezależnie kto nim zostanie – Józef Wojciechowski jest na razie kandydatem na kandydata, więc nie ma sensu majętnego dewelopera traktować poważnie – musi postawić temu pracownikowi inne warunki niż ustępujący Zbigniew Boniek. Znacznie twardsze, skoro poprzednik nie potrafił wyegzekwować skutecznej pracy Portugalczyka i jego zagranicznego sztabu dla reprezentacji Polski.
Tylko tyle, i aż tyle będzie mógł zrobić. Ekonomia i kalendarz uniemożliwią bezbolesną wymianę selekcjonera przed jesienną turą kwalifikacji MŚ. A na kolejne akcje na wariackich papierach PZPN i całego polskiego futbolu po prostu nie stać. W pierwszej kolejności powinniśmy zatem domagać się merytorycznego raportu od pana Paulo, w którym jasno i klarownie wskaże, gdzie się pomylił i jakie konkretnie popełnił błędy. A dopiero potem ponownie będzie mógł się uśmiechać i – ewentualnie – przekonywać, że jest w stanie odnosić zwycięstwa z Biało-Czerwonymi. Bo oczywiście dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby wreszcie zaczął przemawiać czynami…