Czy punkt z Hiszpanią będzie punktem zwrotnym dla Sousy?
Z ocenami poczekajmy do Szwecji, bo w ekipie dominuje chaos
W spotkaniu z Hiszpanią spodziewaliśmy się najgorszego, tymczasem zupełnie nieoczekiwanie Biało-Czerwonym udało się pozostać w grze o fazę grupową. Dwunastym zawodnikiem zespołu Paulo Sousy był fart, ale – jak mawiał nieodżałowany Kazimierz Górski – „więcej wart jest trener, który ma szczęście, niż lepszy trener, który szczęścia nie ma.” Wszystko funkcjonowało lepiej niż w meczu ze Słowakami, przede wszystkim naszym zawodnikom nie zabrakło determinacji i charakteru. Zagrali z zaangażowaniem, z odpowiednią agresją; pokazali cojones. Zdania są podzielone tylko w tej kwestii, czy jakościowa i mentalna przemiana to zasługa portugalskiego selekcjonera, czy raczej kapitana Roberta Lewandowskiego. Otóż w tym sporze jestem „team Lewandowski.” I to nie tylko dlatego, że wreszcie w reprezentacji widzieliśmy najlepszą odmianę RL9. Grającego blisko pola karnego rywali, stwarzającego zagrożenie, silnego, zmotywowanego, a przede wszystkim – motywującego partnerów do nieustannej walki. Z najlepszego wcielenia w barwach Bayernu Monachium zabrakło może jedynie luzu w świetnej sytuacji, przy dobitce strzału Karola Świderskiego. Jedynie!
Robert – będąc sam przed Unaiem Simonem – chciał wykończyć tę „setkę” na siłę, zbyt efektownie. Siła przydała się za to w akcji, po której zdobył wyrównującego gola przestawiając obrońcę niczym juniora. Choć wedle zapowiedzi Ferrana Torresa to hiszpańscy stoperzy mieli w sobotę przykryć Lewandowskiego beretami. Nie zdołali, nasz kapitan miał dwie bramkowe okazje i mógł zanotować asystę. Generalnie zachowywał się na boisku tak, jak na lidera zespołu – przez duże L – przystało. Zresztą, nie tylko na boisku, gdyż wszystko, co dobrego zadziało się w naszej ekipie, zaczęło się podczas kolacji, na którą Lewy zaprosił tylko kolegów z drużyny. Czyli zaproponował takie otwarcie, jak podczas kadencji Adama Nawałki w Gdańsku, przed towarzyskim meczem z Litwą w czerwcu 2014 roku. Po którym wszyscy ówcześni kadrowicze zaczęli, po wewnętrznym oczyszczeniu, ciągnąć wózek w tę samą stronę. A w efekcie zjednoczenia jesienią pokonali – po raz pierwszy w naszej historii – Niemców; wtedy świeżo kreowanych mistrzów świata.
Po sobotnim remisie w Sewilli, osiągniętym w jeszcze bardziej szczęśliwych okolicznościach niż ten okrzyknięty zwycięskim, w 1973 roku z Anglią na Wembley, w przestrzeni publicznej pojawiło się pytanie, czy punkt wywalczony z Hiszpanią, może okazać się punktem zwrotnym w kadencji Sousy. Jako nacja, która bardzo chętnie miota się od ściany do ściany w formułowanych opiniach, w większości – zapewne niesieni entuzjazmem (a być może także jak
najbardziej uprawnionymi w zaistniałej sytuacji… procentami) – skłaniamy się właśnie ku takiej wersji. Tymczasem warto zachować dystans, a przede wszystkim wstrzymać się wydawaniem ostatecznych werdyktów do spotkania ze Szwecją, które trzeba wygrać. Czyli dokonać tego, czego nasz zespół pod wodzą portugalskiego selekcjonera w starciu z zawodowcami jeszcze nie potrafił dokonać. Andorę oczywiście pomijamy, półamatorzy się nie liczą. Prawdziwy egzamin, który oddzieli mężczyzn od chłopców, dopiero przed Biało-Czerwonymi. Musimy przekonać się, czy pozytywne pobudzenie na mecz z Hiszpanią nie było jednorazowym wybrykiem.
Co prawda, nasi piłkarze nadal stoją pod ścianą i muszą zagrać na identycznej żyle jak w sobotę, pytanie jednak, czy będą potrafili? Pytanie zasadne, i to z kilku powodów. Po pierwsze, dotąd nie było żadnej powtarzalności w zespole Sousy. Zarówno w kwestii personaliów, jak i taktycznych rozwiązań. Na nisko notowaną Słowację wyszliśmy z jednym napastnikiem, na faworyta grupy w Sewilli – z dwoma. Logika podpowiadałaby zgoła odwrotne rozwiązanie, dlatego trzeba wnikliwie obserwować, czy w meczu z Hiszpanią zobaczyliśmy kunszt selekcjonera, czy zadziałał jedynie szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie wiadomo także, jak po wybieganym na maksa sobotnim spotkaniu, polscy piłkarze zaprezentują się w środę w Sankt Petersburgu. Mając w nogach nie tylko kilometry zaliczone na boisku w stolicy Andaluzji, ale także dwie – liczące w sumie kilka tysięcy kilometrów – samolotowe podróże. Zwłaszcza że Szwedzi nie musieli nigdzie się ruszać po meczu ze Słowacją, a spotkanie drugiej rundy skończyli 30 godzin
przed Biało-Czerwonymi…
Wstrzemięźliwość w obwoływaniu przełomem remisu z Hiszpanią, która – jak się wydaje – aktualnie jest jeszcze większym placem budowy niż reprezentacja Polski pod kierunkiem Sousy jest wskazana także dlatego, że nawet w PZPN nie bardzo wierzą w tę drużynę. Przecież gdyby wierzyli, nie odwoływaliby w przeddzień wszystkich aktywności medialnych pierwotnie zaplanowanych na niedzielę. Strach przed kompromitacją musiał mieć chyba bardzo wielkie oczy… Już zresztą wcześniejsze wypuszczenie przebitki z odprawy sprzed inauguracji ze Słowacją, na której portugalski selekcjoner miał przestrzegać przed Milanem Skriniarem przy stałych fragmentach, było szukaniem alibi dla Sousy. I – mocno niesmacznym – cedowaniem winy za utratę gola oraz porażkę na piłkarzy. Być może zresztą to właśnie ów filmik rozsierdził Lewego i innych reprezentantów do tego stopnia, że spięli się i sprawili psikusa także specom od związkowego PR? Wykluczyć chyba nie można. Wszystkie wspomniane okoliczności prowadzą do wniosku, że w całej naszej ekipie – a nie tylko w zarządzaniu przez Sousę – dominuje chaos.
Jeśli zatem piłkarzom udałoby się wyjść z grupy – czego serdecznie Lewandowskiemu i spółce życzę mocno ściskając kciuki – stałoby się to raczej wbrew dalekim od sensownych w bieżącym roku posunięć prezesa Zbigniewa Bońka, a także jego najbliższych współpracowników, niż dzięki warunkom i logistyce zapewnionej przez związek. Właśnie taka jest moja prawda na temat sytuacji w reprezentacji Polski…