Po kompromitacji pucharowiczów: wam kury szczać prowadzać, a nie startować w Europie
Literaci i kandydaci w PZPN. I o kim przypomni sobie Lewandowski
Polski futbol w wydaniu klubowym jest bez sensu. Najpierw wszystkie kluby PKO Ekstraklasy – a w Pucharze Polski także te z niższych lig – walczą o prawo udziału w eliminacjach europejskich pucharów. A potem, kiedy już cel osiągną – są w mniejszym lub (znacznie częściej!) większym stopniu nieprzygotowane do rywalizacji na międzynarodowej arenie. I nie dość, że odpadają – nierzadko w kompromitującym stylu – błyskawicznie, to jeszcze równolegle gubią punkty w krajowych rozgrywkach. Aby później mozolnie odrabiać straty. Po to, żeby ponownie – choć nie bardzo wiadomo po co – wywalczyć miejsce zapewniające udział w kolejnych rozgrywkach UEFA. W ten sposób błędne koło się zamyka…

Jeśli cztery tak zwane eksportowe polskie zespoły w zaledwie drugiej kolejce ligowego sezonu 2020-21 – po rozegraniu jednego, najwyżej dwóch meczów w pucharowych eliminacjach i jednej serii w Pucharze Polski – są w stanie zdobyć (w sumie!) zaledwie 2 (słownie: dwa) z 12 możliwych punktów, to oznacza, że nasz system jest zupełnie zdegenerowany i skrajnie niewydolny. Nikt nie ma przecież prawa mówić o zmęczeniu, nikt nie został zaskoczony terminami, nikogo nie powinna przerastać skala wyzwania w krajowych rozgrywkach. A jednak powiedzenie o pucharowym pocałunku śmierci autorstwa Michała Probierza jest wciąż aktualne. A może nawet bardziej niż dotychczas…
Legia w tygodniu doznała klęski z cypryjską Omonią Nikozja, a w weekend przegrała Jagiellonią. Cracovia w czwartek była o klasę słabsza od Malmoe FF, zaś w niedzielę potknęła się na Podbeskidziu. Piast co prawda bez większego kłopotu wyeliminował Dynamo w Mińsku, ale w tabeli ekstraklasy gorsze są tylko wspomniane Pasy, które przystąpiły do rozgrywek z pięcioma ujemnymi punktami. A i to już tylko o „oczko”, bo gliwiczanie w kraju dotąd mają pusty przebieg. Wreszcie Lech, który do przerwy męczył się z Valmierą FC, lecz ostatecznie strzelił Łotyszom trzy gole, w lidze ma ujemny bilans bramkowy. I zaledwie punkcik po stronie zdobyczy. Ludzie złoci – jak mawiał Franz Smuda – o co w tym wszystkim chodzi?! Przecież to jakiś kabaret, że najlepsze polskie zespoły poprzedniego sezonu teraz są dalekie od choćby przyzwoitej formy sprzed kilku/kilkunastu tygodni. Trawestując marszałka Józefa Piłsudskiego, wam kury szczać prowadzać, a nie startować w eliminacjach europejskich pucharów….
Jak ulał do naszego – szkoda, że tylko z nazwy – eksportowego kwartetu pasuje także stary tekst Wojciecha Młynarskiego: „Co by tu jeszcze spieprzyć panowie”. Bo to, że przygotowania motoryczne w Legii zostały spieprzone – tak właśnie, nie ma sensu bawić się w eufemizmy – najlepiej pokazują statystyki biegowe po meczu z Jagiellonią. Nawet goniąc wynik w sobotę (bo wcześniej dwa razy głupio stali) mistrzowie Polski „wykręcili” wspólnie niespełna 113 kilometrów. Czyli o ponad 4,5 kilometra mniej od gości – co naprawdę trudno zrozumieć. Zresztą również pod względem dynamiki – i to pomimo wielu roszad w składzie, gdyż w meczu ESA trener Aleksandar Vuković postawił na „wypoczętych” ludzi – nie wykręcili lepszych liczb od rywali z Białegostoku. Ba, sprintem i szybkim biegiem (wartości mierzone w przedziale > 25,2 – 19,8 km/h > ) zdobyli o ponad 100 metrów terenu mniej od zawodników Jagi (8,67 wobec 8,78 km). Wychodzi więc na to, że ktoś – konkretnie preparatore fisico zatrudniony przy Łazienkowskiej – ewidentnie nie wyciągnął wniosków z ligowego finiszu poprzedniego sezonu, gdy Legia do mety dojeżdżała na oparach…
OK., nie tylko PKO BP Ekstraklasą żyje człowiek. Jest jeszcze w naszej futbolowej rzeczywistości PZPN, gdzie sypnęło… literatami. O książce Jerzego Brzęczka pisałem już przed tygodniem (swoją drogą „nowy Kazimierz Górski” będzie miał okazję nawiązać do legendy najsłynniejszego i najbardziej utytułowanego poprzednika już w piątek w Amsterdamie, gdzie Holendrzy podejmą biało-czerwonych; Orły Górskiego potrafiły tydzień przed słynnym meczem z Anglią na Wembley w 1973 roku zremisować z Oranje w Rotterdamie 1:1, a przede wszystkim rozbić pomarańczowych w puch w Chorzowie – wtedy aktualnych wicemistrzów świata – 4:1 dwa lata później). Dziś warto dodać kolejną pozycję, tym razem autorstwa Zbigniewa Bońka (spisaną przez Janusza Basałaja). Pod znamiennym tytułem: „Zbigniew Boniek. Mecze mojego życia”. Premierę zaplanowano na 28 października, czyli dokładnie dwa… dni po pierwotnym terminie wyborów; z uwagi na pandemię przesuniętym – nazbyt pochopnie – na przyszły rok. Ciekawe zatem, czy harmonogram wydawniczy był ustalany jeszcze przed decyzją minister sportu w kwestii przełożenia elekcji? Czy też czytelnicy literacką pozycję dostaną (nie)jako ekwiwalent zmiany warty na szczytach piłkarskiego związku? Cóż, przekonamy się po lekturze, ale być może w ten sposób Zibi szykuje się już do życia po prezesurze. Ma dobrą pamięć, wiele doświadczył na wielkich piłkarskich arenach, mówi ze swadą, ba – jest wręcz świetnym bajarzem. Zatem taki wybór wydawałby się całkiem logiczny…
Inna sprawa, że w kuluarach nikt nie próżnuje. A w każdym razie nie próżnuje Marek Koźmiński, który buduje szeroki front przed przyszłorocznymi wyborami. I zdaje się, że – jeśli oczywiście zdoła wygrać i zostanie nowym prezesem – uwolni władze PZPN od wiekowego barona kujawsko-pomorskiego, Eugeniusza Nowaka. W środowisku – z racji fizycznego podobieństwa do wiadomo kogo – zwanego Łukaszenką. Kandydat Koźmiński zapewnił już sobie bowiem poparcie młodszego równo o dwie dekady (od Nowaka) barona pomorskiego, Radosława Michalskiego. I to właśnie znany z występów w Lidze Mistrzów w barwach Legii Warszawa i Widzewa Łódź były pomocnik ma być człowiekiem numer dwa w nowym rozdaniu w związku. Czy to oznacza przejęcie przez Kruchego z automatu funkcji wiceprezesa federacji ds. finansowych – jeszcze nie ustaliłem. Będę jednak informował na bieżąco…
Na koniec sprawa najprzyjemniejsza. Robert Lewandowski został uznany Piłkarzem Roku w Niemczech. Nikt oczywiście kapitanowi reprezentacji Polski łaski nie robił, po wygraniu wszystkich rozgrywek, w których wystartował i wywalczeniu wszystkich możliwych tytułów króla strzelców każda inna decyzja jury byłaby nawet nie tyle niesprawiedliwa, co niepoważna. Lewy w podejściu do obowiązków i w ogóle biorąc pod uwagę jakość jego profesjonalizmu jest bardziej nawet niemiecki od… Niemców. I właśnie dzięki tej konsekwencji w pracy (i prowadzeniu się) wdrapał się na absolutny światowy szczyt. Czego Francuzi nie muszą nawet udokumentować Złotą Piłką. Choć zapewne niesmak – a przecież wcześniej relacje na linii RL9 – redakcja „France Football” bywały już napięte (konkretnie: „Le cabaret”) – po odwołaniu plebiscytu akurat wówczas, kiedy Robert zostawił w cieniu wszystkich Messich, Ronaldów i Neymarów z pewnością pozostanie…
Inna sprawa, że trochę przy wszystkich splendorach, które spadają teraz na Lewandowskiego zapanowała dość powszechna amnezja, kto – w dużej mierze – przyczynił się do osiągnięcia tak spektakularnego sukcesu przez naszego rodaka. A naprawdę nie sposób odmówić Cezaremu Kucharskiemu znaczącego udziału w zbudowaniu najlepszej aktualnie w piłkarskim świecie marki RL9. To przecież były menedżer Lewego bardzo rozsądnie poprowadził jego karierę. I wręcz uparł się, żeby napastnik trafił do Bayernu, co niekoniecznie pokrywało się z preferencjami Roberta. A potem wynegocjował najwyższe kontrakty w historii Borussii – mimo że w Dortmundzie Polak nie miał prawa zarabiać więcej od najlepszych Niemców – a później, już w Monachium, w historii całej Bundesligi. W myśl zasady: z kim innym się żenisz niż rozwodzisz, dziś relacje obu panów są – delikatnie określając – chłodne. Kiedyś jednak przyjdzie zapewne taki moment, w którym Robert zrozumie, komu – w dużej mierze – winien jest wdzięczność za to, że został w Bawarii żywą i wciąż śrubującą rekordy legendą…

ADAM GODLEWSKI
Adam Godlewski – dziennikarz sportowy, felietonista, specjalista od piłki nożnej. Związany jest ze sportem od ponad ćwierć wieku. Na naszych łamach pisze felietony sportowe z serii “Krótka piłka”.